piątek, 11 stycznia 2019

Islandia Piotr Milewski

(fragment opublikowany za zgodą autora)

Kup książkę

Islandia albo najzimniejsze lato od pięćdziesięciu lat
Piotr Milewski

Wydawnictwo: Świat Książki
ISBN: 978-83-240-2503-9
Liczba stron: 304


Rozdział I

– Tutaj nic się nie dzieje. Naprawdę nic. Nuda! – żalił się pełnym irytacji głosem dwudziestokilkuletni Amerykanin, z którym dzieliłem tylną kanapę w samochodzie. – Nieco życia pojawia się w barach w centrum miasta wieczorem, ale poza tym... nic, pustynia. Wracam pierwszym możliwym samo lotem.
    Mijał już drugi tydzień jego pobytu na Islandii.
    – Co w takim razie tutaj robisz? – zapytałem. – Długo śpię, a potem moczę się w basenach z gorącą wodą – odpowiedział po chwili namysłu i zaraz potem dodał: – Tak, to chyba najprzyjemniejsza rozrywka w tym kraju.
    – A byłeś gdzieś poza Reykjavíkiem? – Nie ma po co. Popatrz przez okno. Ciągle leje. Ledwie deszcz przestaje padać, po chwili zaczyna na nowo. Dzień w dzień. Do tego to zimno. Tylko w gorącej kadzi można o nim zapomnieć. Tu naprawdę nie da się długo wytrzymać. Zresztą sam się wkrótce przekonasz!
    Jechaliśmy krętą szosą w dolinie. Krople deszczu spływały po zaparowanej szybie, przez którą udało mi się wypatrzyć tylko plamy. Realne kształty musiałem sobie wyobrazić, stworzyć świat od nowa, nie w siedem dni, lecz w kilka minut. Nie było to proste, bo przecież nigdy wcześniej tu nie byłem. Pomógł mi w tym Vetter: „Droga którąśmy jachali, barzo ciężka beła, a bowiem przez srogie, opoczyste i opalone góry jachaliśmy, z których pod czas i dym jakiś tak przykry występował, że nam aż włosy od strachu na głowie wstawały”. Przymknąłem oczy i zobaczyłem mroczny skalny grobowiec, którego wieko w każdej chwili mogło się zatrzasnąć, chowając nas w swoim wnętrzu.
    Wtem strome ściany rozstąpiły się, a ciemne plamy rozbłysły światłem. Przez szybę ujrzałem rozległą zieloną równinę, z zagłębieniem pośrodku. Tuż obok lśniła tafla jeziora, w której odbijało się atramentowe niebo. Wiatr nie marszczył jej powierzchni, tylko wygładzał ją, a pojedyncze promienie słońca, którym udało się przebić przez chmury, podskakiwały na metalicznej toni, zupełnie jakby zbiornik wypełniała rtęć. Nie byłem pewny, czy obraz ten jest jedynie wytworem mojego umysłu, który nadał plamom rozpoznawalne przeze mnie kształty, czy też rzeczywistością. Znów w sukurs przyszedł mi Morawianin: „To jest łąka jedna piękna, zielona i okrągła, jednak między srogiemi opokami, a około niej potok z wysoki barzo opoki na dół spadający, idzie i niedaleko stamtąd, między opokami, meat [ujście rzeki] swój mając, do wielkiego jeziora wpada. Po tej stronie, kędy ona woda na dół spada, jest też niejaka rozpadlina w opoce, równa na dwoje abo troje staji wzdłuż, a w głąb może być pięć sążni, a na dwadzieścia kroków wszerz”.
    Þingvellir. Dolina zgromadzeń. Tu stykają się dwie wielkie płyty tektoniczne, europejska z północnoamerykańską, odsłaniając niewidzialną na co dzień granicę między kontynentami, tym samym czyniąc abstrakcję realnością. Szeroki na kilkanaście metrów ryft wyglądał jak wyryta olbrzymim lemieszem bruzda. To była ziemia niczyja. Nie nadawała się do zamieszkania, ale – ze względu na swą wyjątkowość – doskonale pasowała do roli symbolu jednoczące- go naród. Rozumieli to najstarsi osadnicy, którzy tu właśnie, przez ponad osiemset pięćdziesiąt lat, od roku 930 do 1799, zwoływali islandzkie zgromadzenie narodowe Althing. Tu, u podnóża Skały Praw, Lögberg, głoszono nowe prawa, rozstrzygano spory i sądzono winnych. Tu, pod koniec pierwszego tysiąclecia naszej ery, nie przelawszy kropli krwi, porzucono pogańskich patronów i przyjęto wiarę w Jezusa z Nazaretu. To tu w 1874 roku uroczyście obchodzono tysiąclecie zasiedlenia wyspy, w 1944 roku proklamowano jej niepodległość, a 55 lat później świętowano milenijną rocznicę chrztu.
    Wybiło południe. Z autokaru, który zaparkował na pobliskim parkingu, wysypał się tłumek turystów. Była wśród nich grupka podekscytowanych wycieczkowiczów z Hongkongu. W grubych puchowych kurtkach i dużych okularach słonecznych wyglądali jak różowo-żółte bąki. Na tle oszczędnego w barwy krajobrazu nieświadomie ucieleśniali różnice nie tyle między Wschodem a Zachodem, ile między Południem a Północą, ciepłem a zimnem, lśnieniem a matem, kolorem a monochromem, słowem a ciszą.
    Z Amerykaninem pojechałem jeszcze do kanionu, którym płynęła rzeka koloru mleka, z wodospadem Gulfoss. Stamtąd dotarliśmy do doliny Haukadalur – ojczyzny gejzerów, gdzie jeden z nich o nazwie Strokkur co kilka minut wyrzucał trzydziestometrowy słup wrzątku, a potem opadał przy akompaniamencie okrzyków zachwytu i trzasków migawek aparatów fotograficznych.
    Mój markotny towarzysz ruszył spod gejzeru w powrotną drogę do stolicy, a ja pomaszerowałem w odwrotnym kierunku, na południowy wschód, do Flúðir. Jak za sprawą czarodziejskiej różdżki zniknęli turyści i smród spalin. Przede mną ścieliła się czarna wstęga asfaltu. Znad wybrzeża napływały stalowe chmury, ale na niebie pojawiło się kilka łat błękitu. Cieszyłem się ciszą i świeżym powietrzem oraz tym, że po deszczowym powitaniu aura okazuje mi więcej łaskawości. Zostawiłem skaliste wzgórza za sobą. Przede mną rozciągała się zielona równina. Minąłem pierwszy most, potem drugi i następny, a gdy w końcu znalazłem właściwe skrzyżowanie, okazało się, że przeszedłem cztery kilometry. Od Flúðir dzieliło mnie kolejne dwadzieścia pięć kilometrów bitej drogi.

http://piotrmilewski.com/

Kup książkę

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz